-Louis, ona chyba nie przyjdzie...
Rose marudziła i marudziła. Zaczynałem mieć jej powoli dość. No ale cóż zrobić, musimy tu siedzieć. Nie wiem, ile czasu minęło, ale ciemność zapadła już kilka razy. I teraz wyobraźcie sobie siedzieć tyle z dziewczyną... Powiedziałem sobie, że wytrzymam. Muszę to zrobić. Dla niej.
-Lou, powinieneś to zobaczyć.- zmieniła nagle ton.
Otworzyłem jedno oko. Przed nami zaczynała się kłębić czarna chmura. Z początku przerzedzona, stopniowo zaczynała się robić coraz bardziej gęsta, aż w końcu wyraźnie można było dostrzec sylwetkę człowieka.
***
Powoli odzyskiwałem przytomność. Czułem, że coś opasa moje nadgarstki. Podciągnąłem się tak (leżałem), że mogłem usiąść. Gdy tylko się poruszyłem, rozległ się szczęk metalu o metal. W pomieszczeniu, w którym się znajdowałem było całkiem ciemno. Czuć tu było stęchlizną, oraz... Wole nie myśleć, co było źródłem drugiego zapachu.
-Rose...?- szepnąłem. Cisza. Przekląłem w duchu. Ale gdzie ja do cholery jestem? Jak się tu znalazłem? Pamiętam tylko zarys postaci, nic więcej.
Oparłem głowę o mur. Prawdopodobnie była to lita skała, lub wielkie kamienne bloki.
-Jest tu ktoś?- spróbowałem ponownie. Znowu ciemność milczała.
Nagle dobiegły mnie przytłumione głosy. Nie minęło 30 sekund, po przeciwnej stronie pomieszczenia (było prawdopodobnie okrągłe) ktoś przesunął jeden z bloków skalnych. Ukryte drzwi.
Najbezpieczniej było udawać, że jestem nadal nieprzytomny.
Dwóch mężczyzn wraz z jakimś ciałem, które wlekli za sobą wnieśli do lochu trochę światła. Położyli go przy ścianie może dwa metry ode mnie. Wyższy mężczyzna zapiął mu na nadgarstkach obręcze, do których przymocowane były łańcuchy ciągnące się wysoko po ścianie. Nie zwarzając na to, w jakim nieładzie były jego nogi, po prostu wyszli. Gdy upewniłem się, że są daleko, szepnąłem:
-Hej... Wszytko w porządku?
Jedna z nóg mojego nowego towarzysza drgała. Miał na sobie mocno zdarte jeansy oraz poszarpaną, brudną koszulkę koloru białego z czerwonymi naszyciami. Powoli odwrócił twarz w moją stronę.
Po policzku spływała mu struga krwi. Jego przydługawe włosy wchodziły mu do oczu. Na brodzie widniał spory krwiak. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że to, co przed chwilą wziąłem za naszycia na koszulce, było w rzeczywistości podłużnymi plamami krwi.
Ciarki mnie przeszły na myśl, co oni z nim robili.
Głowa bruneta ciężko opadła na pierś. Przez chwilę przerażony myślałem, że nie żyje. Uspokoiłem się dopiero, gdy zauważyłem, że jego klatka piersiowa co jakiś czas się podnosi.
Kim on do cholery jest?
Drzwi zaczęły się otwierać. Do pomieszczenia weszło dwóch innych niż poprzednio strażników. Jeden z nich uwolnił moje nadgarstki. Z ulgą wyciągnąłem ręce do przodu.
-Ciesz się puki możesz, gówniarzu.- zarechotał jeden z nich, a reszta mu zawtórowała.- Nie długo będziesz cieszyć się swobodą ruchu.
Już chciałem mu odpowiedzieć, lecz w ostatniej chwili ugryzłem się w język. Nie mam zamiaru się z nimi gryźć, nie dam się sprowokować. Kto wie, może to oni tak urządzili owego chłopaka?
Prowadzili mnie długim korytarzem. Szokujący dla mnie był fakt, że wnętrze wyglądało jak laboratorium. W żadnym wypadku nie było ani trochę podobne do mojego lochu. Było czyste, zadbane, śnieżnobiałe.
Weszliśmy do pomieszczenia podobnego do tego, w którym przed chwilą się znajdowałem. Było może odrobinę czystsze i mniej śmierdzące. Na przeciwległej ścianie wisiały dwa łańcuchy, każdy zakończony kołem. Jeden z facetów brutalnie przycisnął mnie do ściany, drugi zapiął metalowe obrączki na moich nadgarstkach. Uśmiechnął się drwiąco.
-Możesz krzyczeć, i tak cię nikt nie usłyszy.
-Nie mam zamiaru.- warknąłem.
-Zawsze tak mówią...- szepnął tamten bardziej do siebie, niż do mnie. Jego słowa dogłębnie mnie przeraziły. Nie pamiętam, żebym kiedyś w życiu tak się bał.
Do sali weszła... Szczupła to mało powiedziane. Chuda kobieta w skórzanym kombinezonie. Jej sylwetka wydawała mi się znajoma...
-Jak mogłaś!!!- wydarłem się na całe gardło.- Zaufałem ci! Byliśmy przyjaciółmi!!!
-Oh, Lou...- Perrie wydęła usta.- Jesteś taki dziecinny. Jak zawsze. Nie można ufać każdemu. Szczególnie nie tutaj.
-Czego ode mnie chcesz?- warknąłem.
Blondynka podeszła do mnie. Znajdowała się może 30 centymetrów od mojego ciała. Przejechała palcem po moim brzuchu.
-Jak zawsze Lou... Niczego nie możesz się domyślić. Wszytko ci trzeba tłumaczyć.- zarzuciła włosy do tyłu i odsunęła się. Stanęła na środku pokoju tyłem do mnie.- Chciałam, żebyś mnie kochał, Louis. Czy to tak wiele? Ale nie... Ty wolałeś tamtą dziwkę z Ziemi. Nawet nie spotkaliście się w realnym świecie. Jak można pokochać kogoś, kogo się nie widziało?- zrobiła pauzę, udając, że się zastanawia.- No tak. Przecież ty jesteś niesamowity, czyż nie? Wyjątkowy, zawsze musiałeś być traktowany z wyróżnieniem. A ja zawsze za tobą latałam. Pomagałam ci. Robiłam co mogłam, żebyś był szczęśliwy. Chciałam nawet wypuścić tą przyjaciółeczkę z Nieba. A ty co? Nigdy nikomu o mnie nie wspomniałeś. Zero dobrego słowa. Byłam tylko postacią, plątającą się w twojej książce. Pojawiającą się co kilka rozdziałów. Jak ty byś się czuł?
Nie odpowiadałem.
-No właśnie.- dokończyła.- Dlatego się wreszcie doczekałeś. Tylko ja zemszczę się... W trochę inny sposób.
Nie umknęło mi, że strażnicy stojący przy wejściu posyłają sobie znaczące uśmieszki. Co ona może mi takiego zrobić? Zgwałci mnie? Pfff... Nie zrobi tego. Znam ją.
Perrie odwróciła się. W ręce trzymała mały sztylet, który pobłyskiwał w świetle lamp. Jej usta wykrzywiły się w nienaturalny sposób.
-No to zacznijmy zabawę!- zaświergotała.
Jeden krok i była już przy mnie. Patrząc prosto w moje oczy, krzyknęła do strażnika:
-Podciągaj!
Poczułem, że unoszę się do góry. Po chwili czubkami palców ledwo byłem w stanie delikatnie musnąć posadzkę.
Zbliżyła się jeszcze bardziej. Jednym ruchem podwinęła mi koszulkę aż do samej szyi. Po raz kolejny rozważyłem motyw gwałtu, jednak wyrzuciłem go z głowy równie szybko, jak się tam pojawił.
Blondynka przejechała sztyletem po moim brzuchu. Ostrze wbiła prawie do połowy. Odrzuciłem głowę do tyłu i przygryzłem wargę. Poczułem w ustach smak krwi. Wypuściłem ze świstem powietrze z płuc, które przeszło z głośnym sykiem między moimi zębami.
Uderzyłem z impetem o ścianę. Nie dbałem już o to, kto mną rzucił. Nie dbałem o to, kto mnie przykuwa z powrotem do ściany w lochu. Byłem cały mokry. Mniej więcej tyle samo od krwi, ile od potu. Chciałem umrzeć. Nie miałem żadnej woli do życia. Odpłynąć, kołysać się na wodzie. Zamknąłem oczy.
Głowa bruneta ciężko opadła na pierś. Przez chwilę przerażony myślałem, że nie żyje. Uspokoiłem się dopiero, gdy zauważyłem, że jego klatka piersiowa co jakiś czas się podnosi.
Kim on do cholery jest?
Drzwi zaczęły się otwierać. Do pomieszczenia weszło dwóch innych niż poprzednio strażników. Jeden z nich uwolnił moje nadgarstki. Z ulgą wyciągnąłem ręce do przodu.
-Ciesz się puki możesz, gówniarzu.- zarechotał jeden z nich, a reszta mu zawtórowała.- Nie długo będziesz cieszyć się swobodą ruchu.
Już chciałem mu odpowiedzieć, lecz w ostatniej chwili ugryzłem się w język. Nie mam zamiaru się z nimi gryźć, nie dam się sprowokować. Kto wie, może to oni tak urządzili owego chłopaka?
Prowadzili mnie długim korytarzem. Szokujący dla mnie był fakt, że wnętrze wyglądało jak laboratorium. W żadnym wypadku nie było ani trochę podobne do mojego lochu. Było czyste, zadbane, śnieżnobiałe.
Weszliśmy do pomieszczenia podobnego do tego, w którym przed chwilą się znajdowałem. Było może odrobinę czystsze i mniej śmierdzące. Na przeciwległej ścianie wisiały dwa łańcuchy, każdy zakończony kołem. Jeden z facetów brutalnie przycisnął mnie do ściany, drugi zapiął metalowe obrączki na moich nadgarstkach. Uśmiechnął się drwiąco.
-Możesz krzyczeć, i tak cię nikt nie usłyszy.
-Nie mam zamiaru.- warknąłem.
-Zawsze tak mówią...- szepnął tamten bardziej do siebie, niż do mnie. Jego słowa dogłębnie mnie przeraziły. Nie pamiętam, żebym kiedyś w życiu tak się bał.
Do sali weszła... Szczupła to mało powiedziane. Chuda kobieta w skórzanym kombinezonie. Jej sylwetka wydawała mi się znajoma...
-Jak mogłaś!!!- wydarłem się na całe gardło.- Zaufałem ci! Byliśmy przyjaciółmi!!!
-Oh, Lou...- Perrie wydęła usta.- Jesteś taki dziecinny. Jak zawsze. Nie można ufać każdemu. Szczególnie nie tutaj.
-Czego ode mnie chcesz?- warknąłem.
Blondynka podeszła do mnie. Znajdowała się może 30 centymetrów od mojego ciała. Przejechała palcem po moim brzuchu.
-Jak zawsze Lou... Niczego nie możesz się domyślić. Wszytko ci trzeba tłumaczyć.- zarzuciła włosy do tyłu i odsunęła się. Stanęła na środku pokoju tyłem do mnie.- Chciałam, żebyś mnie kochał, Louis. Czy to tak wiele? Ale nie... Ty wolałeś tamtą dziwkę z Ziemi. Nawet nie spotkaliście się w realnym świecie. Jak można pokochać kogoś, kogo się nie widziało?- zrobiła pauzę, udając, że się zastanawia.- No tak. Przecież ty jesteś niesamowity, czyż nie? Wyjątkowy, zawsze musiałeś być traktowany z wyróżnieniem. A ja zawsze za tobą latałam. Pomagałam ci. Robiłam co mogłam, żebyś był szczęśliwy. Chciałam nawet wypuścić tą przyjaciółeczkę z Nieba. A ty co? Nigdy nikomu o mnie nie wspomniałeś. Zero dobrego słowa. Byłam tylko postacią, plątającą się w twojej książce. Pojawiającą się co kilka rozdziałów. Jak ty byś się czuł?
Nie odpowiadałem.
-No właśnie.- dokończyła.- Dlatego się wreszcie doczekałeś. Tylko ja zemszczę się... W trochę inny sposób.
Nie umknęło mi, że strażnicy stojący przy wejściu posyłają sobie znaczące uśmieszki. Co ona może mi takiego zrobić? Zgwałci mnie? Pfff... Nie zrobi tego. Znam ją.
Perrie odwróciła się. W ręce trzymała mały sztylet, który pobłyskiwał w świetle lamp. Jej usta wykrzywiły się w nienaturalny sposób.
-No to zacznijmy zabawę!- zaświergotała.
Jeden krok i była już przy mnie. Patrząc prosto w moje oczy, krzyknęła do strażnika:
-Podciągaj!
Poczułem, że unoszę się do góry. Po chwili czubkami palców ledwo byłem w stanie delikatnie musnąć posadzkę.
Zbliżyła się jeszcze bardziej. Jednym ruchem podwinęła mi koszulkę aż do samej szyi. Po raz kolejny rozważyłem motyw gwałtu, jednak wyrzuciłem go z głowy równie szybko, jak się tam pojawił.
Blondynka przejechała sztyletem po moim brzuchu. Ostrze wbiła prawie do połowy. Odrzuciłem głowę do tyłu i przygryzłem wargę. Poczułem w ustach smak krwi. Wypuściłem ze świstem powietrze z płuc, które przeszło z głośnym sykiem między moimi zębami.
Uderzyłem z impetem o ścianę. Nie dbałem już o to, kto mną rzucił. Nie dbałem o to, kto mnie przykuwa z powrotem do ściany w lochu. Byłem cały mokry. Mniej więcej tyle samo od krwi, ile od potu. Chciałem umrzeć. Nie miałem żadnej woli do życia. Odpłynąć, kołysać się na wodzie. Zamknąłem oczy.
O fuck fuck fuck, jakie to zajebiste *___* ten rozdział ci naprawdę wyszedł (nie twierdze że inne nie są zajebiste). Ten blog coraz bardziej się rozwija i coraz bardziej mi się podoba...naprawdę the best of the best <3 Sorki że dopiero teraz komentuje :* Baldo pseplasam :* Nie no ale ona nie ma zabić Lou, booo nagle Julia wskoczy z bananem w ręku i zacznie uderzać nim w Perrie (biedna Perrie, jak mogłaś zrobić z niej taką szmatę xD) no i wtedy okaże się że Lou już nie żyje, a potem zmartwychwstanie i pójdzie do Julii i paczy a ona się całuje z Niallerkim i biegnie biegnie a tam Harry i się zakocha, trololo, a potem będzie wspólny ślub Larry, Niulia (Niall+Julia) i Licja (Liam+Patrycja) no i wszyscy szczęśliwi. the end. moja wersja bloga xDDD nie no xD czekam na kolejny rozdział i dozobaczyska :** oby był szybko, bo chce julie z bananem i siebie
OdpowiedzUsuńNajlepszy rozdział ! :* :* :*
OdpowiedzUsuń